Picture
Po "wakacyjnej przerwie" jestem z powrotem z solidną dawką muzycznych wrażeń. Jako że ostatnio na blogu było dużo o albumach hip-hopowych, przez jakiś od teraz czas zajmiemy się trochę innymi, bardziej gitarowymi klimatami. W myśl powyższego dziś zapraszam do zapoznania się z drugim albumem grupy Kingdom of Sorrow, którą tworzą m.in. takie legendy amerykańskiej sceny hXc/metal, jak Jamey Jasta (Hatebreed) i Kirk Windstein (Crowbar).

Miłośnikom mocnego grania wymienione powyżej nazwiska powinny kojarzyć się z potężnym, ciężkim brzmieniem, a także bezkompromisowym przekazem. W ten sposób grał właśnie Hatebreed, którego Jamey Jasta był wokalistą (niebezpodstawnie fani nazywają jego muzykę "hatecore"); Crowbar natomiast był prekursorem odmiany muzyki metalowej o nazwie sludge metal (Windstein był założycielem tego zespołu, a także jego gitarzystą i wokalistą). Nie powinien w związku z powyższym dziwić fakt, że zespół założony przez liderów wspomnianych formacji będzie grał muzykę stanowiącą niejako połączenie hardcore punku i sludge metalu właśnie. Jak dla mnie - bardzo przyjemne połączenie.

"Behind the Blackest Tears" jest drugim i jak na razie ostatnim albumem grupy Kingdom of Sorrow. Ukazał się on w roku 2010 nakładem wytwórni Relapse. Poza Jastą i Windsteinem w jego nagrywaniu udział wzięli jako muzycy sesyjni również Charlie i Nick Bellmore'owie oraz Matthew Brunson. Brzmienie, jakie nam zaserwowali, to zbiór interesujących technicznie ciężkich riffów gitarowych autorstwa Kirka Windsteina z nihilistycznymi tekstami i wokalami Jameya Jasty. Materiał zarówno muzycznie, jak i merytorycznie dotyczy tematów związanych z kryzysem własnej osobowości, metafizyczną sferą szeroko pojętego cierpienia i nieodłącznym elementem ludzkiego życia, smutkiem. Klimat albumu jest wyjątkowo depresyjny i przesiąknięty agresją skupioną przeciwko własnej bezsilności.

Bardzo podoba mi się jednolita stylistyka albumu. Od początku do końca przez całe 40 minut trwania płyty otrzymujemy potężną dawkę mocnych wokali połączonych z wyjątkowo klimatycznym, ciężkim gitarowym graniem. Poziom agresji został ponadto idealnie zbalansowany, dlatego też wspomniane 40 minut nie wydaje się czasem ani zbyt krótkim, ani zbyt długim. Jedynym, do czego koneserzy metalu mogą się przyczepić, jest swoista monotonia albumu, niemniej jednak ja uważam, że taki był zamysł twórców, aby stworzyć spójny brzmieniowo i tematycznie materiał. Po raz kolejny zaznaczę, że nie postrzegam tego jako niedociągnięcia czy też wadę recenzowanego wydawnictwa.

Moim ulubionym numerem z płyty "Behind the Blackest Tears" jest utwór pt. "God's Law in the Devil's Land", w którym śpiewają obaj założyciele grupy. Można go posłuchać, odpalając filmik YT znajdujący się poniżej. Wspomniany kawałek to naprawdę świetna wizytówka grupy, dlatego zapraszam do jego przesłuchania, jak i przesłuchania całego albumu!


Link do albumu w mp3: http://dfiles.eu/files/nwznraaat [HQ ABR, 82,5 MB] - lepsza jakość; http://dfiles.eu/files/8ho08x3z2 - wersja z bonusowymi trackami.

 
Picture
Szwecja to według mnie jedno z najbardziej policyjnych państw zrzeszonych w Unii Europejskiej, które restrykcyjnie dba o trzeźwość swych obywateli. Mocne alkohole można kupić tylko w ok. 500 sklepach rozsianych na przedmieściach dużych miast, które to sklepy otwarte są w określonych ustawowo godzinach od poniedziałku do piątku. Samo posiadanie opalonej lufki może spowodować, że posiadacz owego przedmiotu trafi za kratki jako osoba posiadająca narkotyki. Osobliwe podejście do problemu używek sprawia po części jednakże, iż społeczeństwo szwedzkie jest stosunkowo najmniej rozwarstwione ekonomicznie i w gruncie rzeczy szczęśliwe. Zawsze zdarzą się jednak wyjątki od reguły...

Jednym z takich wyjątków jest Promoe, a więc nieformalny lider angielskojęzycznej grupy hip-hopowej ze Szwecji o nazwie Looptroop Rockers (dawniej tylko Looptroop). Osobiście jestem wielkim fanem zespołu Looptroop (na pewno pojawi się tu więcej notek na ich temat), a ich antyestablishmentowy przekaz doskonale wyjaśnia moje usposobienie do problemów współczesnego Europejczyka. Promoe zaś z wyglądu prezentuje się bardziej jak rastafarianin niż raper, jednak najlepszą krótką charakterystyką tego człowieka jest "bojownik o prawdziwą wolność".

"Government Music" to pierwszy solowy album Nilsa Mårtena Eda, ukrywającego się pod pseudonimem Promoe. Wspomniany album został wydany niedługo po oficjalnej debiutanckiej płycie grupy Looptroop i w wielu miejscach - zarówno pod względem merytorycznym, jak i muzycznym - jest jej kontynuacją. Za jego ukazanie się odpowiada natomiast niezależna wytwórnia prowadzona przez członków Looptroop o nazwie David vs. Goliath.

W swoich tekstach Promoe porusza bardzo istotne kwestie dotyczące życia w wysoko rozwiniętym społeczeństwie. Uwydatnia on takie problemy, jak nierówność społeczna, brak zaangażowania społeczeństw zachodnich w redukcję biedy na świecie, pozorowana przez rządy wolność, która służy umacnianiu politycznych wpływów etc. Można by długo jeszcze wymieniać, ale należy bez wątpienia oddać Promoe'owi jedno - nie traci on czasu na gadanie głupotach (zresztą cała twórczość grupy Looptroop zorientowana jest na zaangażowany społecznie rap - dlatego ich w końcu lubię). Ponadto dysponuje Promoe ciekawym w mojej ocenie flow, a swoje rymy potrafi ułożyć z interesującą techniką, choć w jego przypadku bardziej od skomplikowanej gry słów i oryginalnej konstrukcji zwrotek liczy się zawartość merytoryczna tekstów.

Na mikrofonie poza głównym bohaterem albumu możemy usłyszeć w kilku kawałkach także jego kolegów z zespołu: CosM.I.C.-a i Supreme'a. Poza nimi wokalnego wsparcia Promoe'owi udzielił także szwedzki raper z afrykańskimi korzeniami, dobrze znany w niektórych kręgach Timbuktu; usłyszeć na płycie można także zwrotki raperów o pseudonimach Freestyle, Black Fist i Akem.

Za stronę producencką w znamienitej większości odpowiada inny członek Looptroop Rockers, którym jest producent i DJ o pseudonimie Embee. Cechą charakterystyczną jego produkcji jest stosowanie polifonii ciepłych sampli jazzowo-soulowych, które nadają jego bitom niepowtarzalnego wręcz klimatu. Bez wątpienia jest on jednym z moich ulubionych hip-hopowych producentów z Europy, niemniej jednak na recenzowanym właśnie albumie nie pokazuje jeszcze swoich największych umiejętności. Tak czy owak, jest niezły. Oprócz Embee'ego bity na płytę wyprodukowali producenci o pseudonimach Breakmecanix, Erase i Black Fist (ten ostatni zresztą rymuje gościnną zwrotkę pod wyprodukowany przez siebie podkład). Muzycznie album prezentuje w miarę jednolity poziom, jednak zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się produkcje autorstwa Embee'ego.

Wiem, że być może powinienem na początek zrecenzować jakiś album grupy Looptroop, a potem ewentualnie zająć się solową działalnością jej poszczególnych członków, niemniej jednak uważam, że album "Governent Music" bez wątpienia jest wart uwagi każdego miłośnika zaangażowanej społecznie muzyki, o wielbicielach dobrego hip-hopu nie wspominając...


Link do albumu w mp3 [HQ ABR, 135 MB]: http://dfiles.eu/files/7ryymufly

Jedyny klip pochodzący z niniejszej płyty, jaki znajduje się na YT, znamionuje się raczej kiepską jakością audio-video. Niestety, lepszego w chwili publikacji bieżącego posta nie było :( Kiepsko jest również poniższy film opisany - poza Promoe'em występują w nim w roli wykonawców również pozostali MC's z grupy Looptroop, tj. Supreme i CosM.I.C. Promoe to ten z brodą i dredami.

 
Picture
Niemiecki hip-hop w moim odczuciu jest strasznie monotonny i monotematyczny. Stosunkowo niewielu wykonawców hip-hopowych z Niemiec potrafiło mnie bowiem zaciekawić swoimi nagraniami, a 90% z tych, których miałem możliwość posłuchać, odeszła bezpowrotnie w niepamięć. Jakoś mnie ten niemiecki styl po prostu nie podchodzi...

Niemniej jednak pod koniec XX w. za naszą zachodnią granicą tworzeniem bitów zaczęli zajmować się dwaj producenci: DJ Illegal (M. Rückert) i Det (D. Keller). Jako duet przyjęli oni nazwę Snowgoons, a z racji faktu, że ich produkcje znamionowały się oryginalnym i zarazem klasycznym, a do tego bardzo agresywnym brzmieniem, błyskawicznie udało im zaciekawić swoją twórczością nowojorską wytwórnię Babygrande Records... Wytwórnię, którą - jak sądzę - doskonale zna każdy miłośnik niezależnego amerykańskiego rapu oraz która pod swymi skrzydłami zrzesza samą śmietankę hip-hopowych artystów ze Wschodniego Wybrzeża USA i nie tylko.

Album "Black Snow" to drugie oficjalne wydawnictwo grupy producenckiej Snowgoons, wydane oczywiście nakładem wspomnianej Babygrande Records. Napisałem "grupy producenckiej", albowiem poza DJ-em Illegalem i Detem w składzie Snowgoons znaleźli się jeszcze duński producent Sicknature oraz rodak założycieli zespołu, J.S. Kuster. Należy stwierdzić, że pojawienie się nowych członków ani trochę nie zmieniło brzmienia bitów Snowgoons, znanego z poprzedniego albumu. W dalszym ciągu otrzymujemy tu wybuchową mieszkankę rozmaitych sampli (charakterystyczne jest częste wykorzystanie orkiestrowych motywów), wbijających się prosto do głowy uderzeń perkusji, przejmujących linii basu i uzupełniających produkcję skreczy (tak się bowiem składa, że Snowgoons parają się także turntablismem). Długo mógłbym się zachwycać nad poziomem produkcji muzycznej autorstwa niemiecko-duńskiego kolektywu... Naprawdę tak dobrych, zgranych ze sobą i tworzących spójną całość bitów nie słyszałem dawno. Osoby, które kojarzą, czym cechują się albumy wydawane przez Babygrande Records, są w stanie wyobrazić sobie charakter wspomnianych bitów - w przypadku Snowgoons produkcja muzyczna jest jednakże wyjątkowo przemyślana i naładowana niepowtarzalną energią, a miejscami na dodatek bardzo agresywna w odbiorze. W mojej ocenie - klasyka.

Albumy producenckie mają to do siebie, że nie obroniłyby się samymi znajdującymi się na nich bitami... Konieczne jest zaangażowanie raperów, których gościnne występy pozwoliłyby słuchaczowi wydobyć to, co we wspomnianych bitach najlepsze. Z wielką radością mogę wobec tego stwierdzić, że na albumie "Black Snow" możemy posłuchać świetnego wyboru niezależnych amerykańskich raperów, głównie zrzeszonych w wytwórni Babygrande Records. Wszystkich z nich nie sposób wymienić, gdyż do prawie że każdego z 21 kawałków zaproszono inny zestaw gości... Ja specjalnie nie zdradzę nikogo z występujących na płycie raperów, gdyż nie chcę nikogo szczególnie faworyzować. Tematycznie najwięcej mamy tu numerów utrzymanych w stylu braggadoccio, choć znajdą się też nieco bardziej refleksyjne momenty. Najważniejsze, że całość albumu zarówno brzmieniowo, jak i merytorycznie jest niezwykle spójna, co w przypadku albumów producenckich z listą płac ogromnej długości rzadko kiedy się udaje...

Moja ocena albumu "Black Snow" to w skali szkolnej piątka z plusem... Snowgoons znam także z innych wydawnictw - zarówno z własnych, jak i cudzych; wcześniejszych, i późniejszych - a ten album wybrałem akurat dlatego, iż uważam, że najlepiej oddaje on charakter twórczości grupy. A ponadto udowadnia, że Niemcy także mogą robić znakomitej jakości niezależny hip-hop. Wcześniej nie byłem co do tego przekonany...


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 165 MB]: http://dfiles.eu/files/wsva9ndd1

 
Picture
Kojarzycie taką nowojorską grupę hip-hopową Screwball, pochodzącą z dzielnicy Queensbridge? Swego czasu strasznie jarałem się ich albumem "Y2K". Nawiązuję do wspomnianego zespołu z takiego powodu, że dziś oto postanowiłem przedstawić Wam album jednego z jej byłych członków. Blaq Poet (właść. Wilbur Bass), bo właśnie o tym raperze mowa, ma na swoim koncie bowiem kilka solowych dokonań, a ja chciałbym zrecenzować dla Was album o jakże oryginalnym tytule "Blaq Poet Society".

Nadmieniony album został wydany w roku 2011 nakładem niezależnej bostońskiej wytwórni Brick. Choćby z tej przyczyny uznałem, że warto się nim zainteresować, gdyż Brick wydaje wiele interesujących albumów z nurtu podziemnego hip-hopu Wschodniego Wybrzeża USA. Nie inaczej, choć bez specjalnych fajerwerków, jest i tym razem.

Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę w trakcie pierwszego przesłuchania recenzowanego albumu, jest jego długość. Niewiele ponad 33 minuty to jak na studyjnego longplaya raczej mało, ale za to kondensacja treści jest wystarczająco gęsta. Zresztą Blaq Poet nie jest typem rapera, który byłby w stanie zaciekawić słuchacza przez wymiernie dłuższy okres czasu, dlatego też krótki czas trwania płyty był w tym wypadku na pewno efektem zamierzonym. Jeśli chodzi natomiast o technikę i tematykę poruszaną przez Blaq Poeta, niedużo się tu zmieniło od czasów jego udziału w grupie Screwball. Krótko mówiąc, niedostatki techniczne nadrabia on agresywnym i ciekawym w brzmieniu flow. W kwestii zagadnień merytorycznych mamy do czynienia zaś z typowym nowojorskim hardcore rapem - rzetelnie nawiniętym, lecz niczym niewyróżniającym się in plus.

Za produkcję muzyczną niniejszego albumu odpowiadają dwaj producenci, którzy podzielili się obowiązkami mniej więcej po połowie. Tak więc, możemy na płycie "Blaq Poet Society" posłuchać bitów autorstwa producentów posługujących się pseudonimami Stu Bangas i Vanderslice. Obaj w nowojorskim podziemiu stopniowo wyrabiają sobie coraz lepszą opinię, a ja ich dokonania znam z wydawnictw innych raperów. W kwestii brzmieniowej zarówno jeden, jak i drugi podobnie czuje hip-hop, co wiąże się z tym, że produkcja muzyczna na recenzowanej płycie jest jednolita i utrzymana w klimacie ciężkich bębnów i ciętych sampli. Dla miłośników East Coast rapu coś bez wątpienia godnego uwagi.

Nie można również zapomnieć o nawiązaniu do gościnnych występów raperów, którzy wzięli udział w nagrywaniu niektórych kawałków na niniejszą płytę. Ich dobór jest w mojej ocenie naprawdę świetny - goście wstrzelili się w klimat albumu wręcz doskonale, nadając mu o niebo więcej kolorytu oraz nierzadko wychodząc na pierwszy plan przed głównego bohatera albumu. Kogóż to będziemy mogli posłuchać więc poza Blaq Poetem na recenzowanym obecnie albumie? Już wymieniam - rapują tu między innymi takie osobistości niezależnego rapu jak Vinnie Paz, Chief Kamachi, Apathy, Reef the Lost Cauze czy też R.A. the Rugged Man, a wymieniłem tylko najciekawsze występy. Można zauważyć więc, że jak na tak krótki album nagromadzenie gości jest dość spore.

Podsumowując, Blaq Poet nigdy nie był wybijającym się ponad przeciętność raperem. Jego nagrania mają jednak coś w sobie, że lubię ich słuchać. Dlatego też jeśli klimat nowojorskiego hardcore rapu jest Ci bliski, daj szansę temu albumowi, gdyż godnie reprezentuje on wspomniany gatunek muzyki.


Link do albumu w mp3: [HQ ABR, http://dfiles.eu/files/gtyua4crx]

Do żadnego kawałka z recenzowanego albumu nie nagrano teledysku, dlatego zamieszczam poniżej nieoficjalny klip do piosenki pt. "Daytime Shootouts".

 
Picture
Według mitologii egipskiej Ozyrys był bogiem śmierci i odrodzenia, a także pełnił rolę "przewodniczącego egipskiego sądu ostatecznego". Narodzeni z Ozyrysa powinni więc znamionować się nieprzeciętną mocą i talentem... I tak właśnie jest w przypadku amerykańskiej grupy metalcore/deathcore o nazwie Born of Osiris, która to grupa pochodzi z Chicago, a EP-ka "The New Reign" jest jej debiutanckim oficjalnym wydawnictwem.

Wiem, że nie należy oceniać ludzi po pozorach, ale jakbyśmy spojrzeli na członków zespołu Born of Osiris w okresie nagrywania recenzowanego materiału, moglibyśmy pomyśleć, że mamy do czynienia z grupą grającą smęty w stylu indie rock czy coś temu wynalazkowi podobnego. Jak to w życiu często bywa - pozory mylą, a więc chłopaczki w kraciastych koszulach i rurkowatych spodniach tym razem mają do zaprezentowania nam potężny kawałek ciężkiej gitarowej muzyki, oscylującej na pograniczu gatunków znanych jako metalcore i deathcore. Jest więc głośno, a do tego dużo krzyku oraz - uwaga! - nieco industrialowych wstawek.

"The New Reign" to EP-ka wydana przez Sumerian Records, która składa się z ośmiu raczej krótkich kawałków (całość trwa niewiele ponad 20 minut). Z jednej strony długość, a raczej krótkość materiału może wpływać na jego pozytywny odbiór - nie zdążymy się nim znudzić, zanim przeleci do końca. Z drugiej strony miłośnicy ciężkiej muzyki, przyzwyczajeni do długotrwałego młócenia, mogą czuć pewien niedosyt. Niedosyt wynikający z faktu, że muzycy grupy Born of Osiris dysponują dość ciekawą i w pewnym sensie również oryginalną techniką gry. W połączeniu z dość surową produkcją muzyczną Michaela Keene'a (wyjątkiem są nieco przesłodzone miejscami klawisze, które bądź co bądź wprowadzają tu dużo świeżości) daje to - dosłownie i w przenośni - niezwykle mocne połączenie.

W kwestii wokalnej urozmaiceń jest już nieco mniej... Nie chciałbym zostać źle zrozumianym - Ronnie Canizaro, główny wokalista grupy, dysponuje potężnym głosem i umie nieźle krzyknąć, choć nie wyróżnia się pod względem swych umiejętności niczym szczególnym. Na pewno nie można zaliczyć go do słabych punktów zespołu, ale po interesującej i zróżnicowanej ścieżce muzycznej oczekiwalibyśmy czegoś na dłużej zapadającego w pamięć.

Warto zaznaczyć, że po wydaniu niniejszej EP-ki zespół opuścił Matt Pantelis (przeszedł do zaprzyjaźnionej grupy Veil of Maya). Nie przeszkodziło to jednak zespołowi Born of Osiris kontynuować działalności z uznaniem słuchaczy, albowiem kolejne wydawnictwa wspomnianego zespołu zostały przez słuchaczy równie dobrze przyjęte, co obecnie recenzowana EP-ka.


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 49 MB]: http://dfiles.eu/files/v52l8knl8

 
Picture
Niezależny hip-hop przybiera najróżniejsze formy. Znamienną cechą tego gatunku muzyki jest fakt, że większość ze wspomnianych jej form do mnie trafia w sposób nienaganny. W związku z tym chciałbym przedstawić Wam dziś dwupłytowy album undergroundowego artysty hip-hopowego z Tucson w stanie Arizona. Skupmy się więc na "Defined Controversy", materiale opracowanym przez rapera posługującego się pseudonimem The Raskal, który to materiał został wydany nakładem niezależnej wytwórni Rufflife Recordz.

Kim właściwie jest tajemniczy The Raskal? Jako że nie ujawnia on swego prawdziwego nazwiska ani pozostałych danych na temat swojej osoby, wiadomo tylko tyle, że jest białym mężczyzną w wieku ok. 30 lat. I z miłą chęcią wytłumaczy każdemu, dlaczego lepiej nie wchodzić mu w drogę i dlaczego to właśnie on powinien być uważany za pioniera rapu w Arizonie... Z tym pionieryzmem to może nieco przesadziłem, jednak po przesłuchaniu recenzowanego albumu stwierdzam, że gość ma pojęcie na temat tego, czym się zajmuje. Ale po kolei...

Jako raper The Raskal znamionuje się dość agresywnym flow, które pod względem oryginalności wyróżnia się niespecjalnie, ale z drugiej strony nie można go skojarzyć z żadnym mainstreamowym raperem. Paradoks? Jest tu ich w przypadku Raskala więcej, gdyż praktycznie nie ma on jako tekściarz żadnych ograniczeń tematycznych. Ok, to niezależny bragga rap z gangsterskimi naleciałościami, więc dywagacji na tematy filozoficzne bym raczej nie oczekiwał, za to na niniejszym albumie znajdują się kawałki zarówno na przemyślenia, jak i do klubu. Jednym słowem, dużo się dzieje, jednak The Raskal nie wyróżnia się zbytnio umiejętnościami ponad wielu innych undergroundowych raperów, a na dodatek w niemalże każdym z 36 kawałków posiłkuje się gościnnymi zwrotkami swoich ziomków z Arizony. Poza znajomkami głównego bohatera recenzowanego materiału, których ksywki nic mi nie mówią, możemy usłyszeć tu także starych wyjadaczy rapu z Zachodniego Wybrzeża USA, spośród których należy bezwarunkowo wymienić takie legendy jak MC Eiht, Chino XL, King T, Kokane, Spice 1, Prodeje czy też Knoc-Turn'al. Mnogość gościnnych występów, wykonywanych w poszczególnych kawałkach nierzadko przez tych samych "no name artystów", nadaje albumowi nieco mixtape'owego charakteru, jednak mi taka konwencja akurat w tym przypadku bardzo odpowiada, gdyż naprawdę nie można się tu pod względem merytoryczno-wokalnym nudzić.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie produkcja muzyczna albumu "Defined Controversy". Mówiąc szczerze, spodziewałem się raczej nieciekawego brzmienia bitów i sztampowych pomysłów producenckich. Tymczasem okazało się, że producenci, których pseudonimy zupełnie nic mi nie mówią, przygotowali Raskalowi naprawdę dopracowane podkłady, które co prawda nie zrewolucjonizują w żadnym stopniu hip-hopu, niemniej jednak doskonale wpisują się w West Coastowy klimat. Całości materiału słucha się niezwykle równo i mogę wymienić może 2 lub 3 bity, które nie do końca mi się podobają. Pozostała ilość jest na naprawdę przyzwoitym poziomie.

Jak już pisałem, na temat artysty ukrywającego się pod pseudonimem The Raskal oraz jego wytwórni Rufflife Recordz wiadomo mi niewiele... Wiem jednak, że ma on na swoim koncie kilka albumów (zaznaczam, że żadnego z nich, poza obecnie recenzowanym, nie słyszałem) i w Arizonie jest postacią, z którą należy się w środowisku hip-hopowym liczyć. Wydaje mi się, że po przesłuchaniu albumu "Defined Controversy" potrafię już zrozumieć dlaczego.


Link do albumu w mp3 [VBR@180 kbps, 183MB]: http://dfiles.eu/files/evuqj0xx6

 
Picture
Wczesnym niedzielnym popołudniem postanowiłem "przyfanzolić z grubej rury", a więc będzie dziś głośno, krzycząco i z powerem, którego niektórzy mogą nie ogarnąć... Przejdźmy zatem do recenzji debiutanckiego albumu w pełni niezależnej grupy deathcore'owej z Cincinnati w stanie Ohio. Oto Behead the Tyrant ze swoją płytą pt. "Defector".

Na temat samej grupy, poza miastem, z którego pochodzą jej członkowie, oraz nazwiskami samych członków (część z nich gra obecnie w metalcore'owej kapeli As Blood Runs Black), wiadomo mi niewiele. Wynika to z faktu, że Behead the Tyrant to zespół w pełni undergroundowy, któremu nie w smak kooperacja z wielkimi wytwórniami i vice versa. Recenzowany album to samodzielne wydawnictwo zespołu, którego to albumu w Polsce nabyć z pierwszej ręki się nie da. A szkoda, bo to jedna z najlepszych płyt z ciężką muzyką ostatnich lat, jakie miałem szczęście przesłuchać.

Najbardziej rozpoznawalną cechą albumu "Defector" jest wszechogarniająca agresja, wyrażona adekwatnie zarówno przez muzyków, jak i wokalistę grupy. To, co wyprawiają wspomniani muzycy, to prawdziwa muzyczna miazga! Praktycznie każda partia instrumentów zagrana jest bezbłędnie. Oryginalne patenty gitarowe zaskoczyły mnie niezwykle pozytywnie i nie dały chwili wytchnienia przez wszystkie 9 kawałków (na płycie znajdują się także 3 przerywniki, w trakcie których można złapać pół minuty oddechu :P). Technicznie partie gitar po prostu rozwalają na kawałki... Wielkie słowa uznania należą się także perkusiście, który dwoi się i troi, by swymi popisami wprawić w zdumienie nawet największych metalcore'owych wyjadaczy. Stawkę zamyka basista, który w tak ciężkim rodzaju muzyki zwykle ma niewiele do gadania. Ten z BtT i tak utrzymuje ponadprzeciętny poziom, a do tego wspiera wokalnie swego growlującego kolegę (o którym będzie mowa za moment), śpiewając lżejsze partie, jakich notabene jest na tym materiale mało.

Jeżeli chodzi o wokal, wypada stwierdzić, że idealnie komponuje się on ze sferą muzyczną. Wymieszanie agresywnego krzyku z death metalowym growlem i niewielką ilością lżejszych wokali tworzy wybuchową mieszankę, którą docenić będą mogli tylko prawdziwi fani ciężkiej muzyki. Fenomenalna ekspresja, różnicowanie artykulacji śpiewu oraz dające do myślenia teksty to moim zdaniem w wykonaniu wokalistów (głównego + wspomagającego basisty) połączenie ze wszech miar atrakcyjne. Na uwagę zasługuje również intrygująca produkcja muzyczna, która jak na undergroundowe wydawnictwo jest nie tyle na wysokim poziomie, co stanowi wzór, jak należy się zabierać za produkcję deathcore'owego albumu.

Podobno po wydaniu recenzowanego materiału grupa Behead the Tyrant zawiesiła działalność. Moim zdaniem to wielka szkoda, gdyż byłem ciekawy, jak zaprezentuje się wspomniany zespół na swych kolejnych wydawnictwach. Tak czy owak utwór "In Another Life" śmiało wpisuję do swego "soundtracku życia" jako bezbłędny przykład na to, jak należy grać agresywny metalcore/deathcore. I choć "true-metalowcy" powiedzą, że to muzyka dla lamusów, i tak będą musieli docenić techniczne aspekty zespołu Behead the Tyrant.


Album do pobrania w mp3 [320 kbps, 79 MB]: http://dfiles.eu/files/6yst4eu0v

 
Picture
Ponad tydzień przerwy to długo. Wiem o tym, dlatego zapowiadam teraz nieco większą "ofensywę" w dzieleniu się z Wami mymi ciekawymi odkryciami muzycznymi. Dziś skupimy się na niezależnym internetowym albumie duetu producenckiego o nazwie Cold Logistics. Wspomniany duet tworzą Chris Brassard i Teddy Roxpin, którzy pochodzą z miasta Providence w stanie Rhode Island, a muzyką, którą wykonują, jest ciepły, instrumentalny hip-hop.

"Northern Star" składa się z dwudziestu kawałków, które przenoszą słuchacza w podróż po niezliczonej ilości dźwięków, zapętlonych w rytm mocnych uderzeń perkusji oraz klasycznego i nowatorskiego zarazem podejścia do produkcji hip-hopowego beatu. Owo klasyczne podejście przejawia się w znanym z połowy lat 90. XX w. charakterystycznym ułożeniu perkusyjnej sekwencji, jak i samego doboru dźwięków perkusji. W instrumentalnym hip-hopie brzmienie bębnów jest moim zdaniem niezmiernie istotne (jak i w nieinstrumentalnym hip-hopie zresztą także), a Cold Legistics wiedzą, czego nieco dojrzalsi słuchacze tego typu muzyki oczekują. I chwała im za to, albowiem w połączeniu z polifonią pociętych sampli otrzymujemy muzykę z duszą, która nawet w zapętleniu i bez domieszki wokalu daje nam okazję do odprężenia się i przeżycia interesującej dźwiękowej przygody.

Jakiego rodzaju eksperymentów z samplami możemy spodziewać się po duecie z Rhode Island? Brzmieniowo dzieje się tu bardzo dużo - począwszy od klasycznych, jazzowo-soulowych zapożyczeń, przez wariację na temat twórczości Beatlesów, po elektroniczne i ambientowe wstawki. Wszystko zostało dopieszczone do granic możliwości i słucha się tego doskonale, a bogactwo pomysłów muzycznych grupy Cold Legistics nie pozwala słuchaczowi się nudzić. Owszem, po kilku przesłuchaniach można odnieść wrażenie monotonności materiału, dlatego polecam rozsądnie "korzystać" z jego zasobów :)

Na zakończenie dodam, że w zamykającym album kawałku pt. "Shelly" można usłyszeć wsamplowaną zwrotkę pochodzącą pierwotnie z piosenki "Passin' Me By" grupy Tha Pharcyde, co udowadnia poniekąd, że również w towarzystwie rapera bity produkcji Cold Legistics sprawdziłyby się nie najgorzej. Cały album dostępny jest do ściągnięcia leganie za darmo z sieci, m.in. pod linkiem podanym poniżej.


Album w mp3 [320 kbps, 136 MB]: http://novafile.com/dlycv94gpodp

 
Picture
Podejrzewam, że każdy słuchacz rapu z USA przynajmniej zna nazwę Dilated Peoples. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wspomniana grupa na przełomie wieków i początku XXI stulecia sporo namieszała na undergroundowej scenie Los Angeles, by następnie zdobyć uznanie miłośników dobrego hip-hopu z całego świata. Od 2006 r. DP nie wydali pod wspólnym szyldem żadnego albumu (ma się to podobno zmienić w tym roku), co nie znaczy bynajmniej, że Evidence, Rakaa i DJ Babu nie zajęli się swymi autorskimi projektami... Najbardziej aktywny z wymienionego tercetu w zakresie solowej działalności jest bodajże bohater niniejszej recenzji, a więc Evidence właśnie, którego album pt. "Cats & Dogs" jest drugim solowym wydawnictwem. Ukazał się nadmieniony album nakładem niezależnej wytwórni hip-hopowej z Minneapolis, Rhymesayers.

Evidence, czyli Michael Perretta, jest dość barwną i ciekawą postacią na scenie niezależnego rapu z Kalifornii. Podobnie jak to się ma w przypadku twórczości Dilated Peoples, na swych solowych albumach odwołuje się on do brzmienia i formy przekazu właściwych tradycyjnemu hip-hopowi. Co więcej, Evidence to nie tylko raper, ale również całkiem uzdolniony producent (regularnie, tj. co kilka lat, wydaje on instrumentalne minialbumy ze swymi bitami). Jego charakterystyczne, inspirująco powolne flow, a także liczne odwołania w tekstach do meteorologii (to nie pomyłka) zapewniają mu indywidualny i niemożliwy do podrobienia styl.

Ciężko jest mi wypowiedzieć się na temat sfery merytoryczno-tekstowej niniejszego albumu bez odniesienia się do poprzednich wydawnictw Evidence'a. Żeby nie przedłużać wywodu na ten temat, napiszę tylko tyle, że na przestrzeni lat liczonych od ukazania się debiutanckiego albumu Dilated Peoples do wydania swej ostatniej solowej płyty poczynił Evidence wielki postęp. Innymi słowy - z dość przeciętnego rapera posiadającego ciekawą technikę rymowania stał się on jednym z najbardziej rozpoznawalnych MC's nurtu niezależnego rapu. Na "Cats & Dogs" Evidence nie zawodzi w żadnym kawałku, choć również nie zaskakuje niczym odkrywczym. Jego nieco abstrakcyjne, a nieco bitewne teksty nie pozwalają co prawda słuchaczowi się nudzić i od początku do końca wiadomo, kto jest tu głównym bohaterem, jednak od wydania poprzedniej solowej płyty ("The Weatherman LP") nie pojawiło się tu za wiele innowacyjnych elementów. Jeśli znasz rap Evidence'a z poprzednich projektów, nie rozczarujesz się; jeśli po raz pierwszy zamierzasz go posłuchać, masz ku temu dzięki tej płycie doskonałą okazję.

Poza tytułowym bohaterem, na płycie "Cats & Dogs" pojawiają się gościnnie również inni raperzy. Dobór gości jest naprawdę ciekawy, a sami goście, co najważniejsze, wzbogacają swą obecnością materiał o naprawdę dobre zwrotki. Slug (z grupy Atmosphere) i Aesop Rock wymietli w moim ulubionym numerze z niniejszego albumu pt. "Late for the Sky", a z pozostałych gościnnych występów należy wymienić udział takich MC's jak Raekwon (Wu-Tang Clan), Termanology (1982), Lil Fame (M.O.P.) czy też Ras Kass.

Przejdźmy teraz do kolejnego elementu będącego mocną stroną niniejszego wydawnictwa, a więc do produkcji muzycznej. Jest ona w mojej ocenie spójniejsza, aniżeli miało to miejsce na poprzednim solowym albumie Evidence'a, a jej cechami charakterystycznymi są mocne uderzenia perkusji, cięte sample i nieco wolniejsze w moim odczuciu tempo. Evidence jako producent przygotował tylko jeden z bitów (do kawałka "I Don't Need Love"), posiłkując się w głównej mierze podkładami autorstwa (a jakże) The Alchemista, który rapuje także gościnnie w jednym z kawałków. The Alchemist zdążył już przyzwyczaić mnie do wysokiego poziomu i oryginalnego brzmienia swych bitów, zaś kolejny z obecnych na recenzowanej płycie producentów, Sid Roams, bardzo pozytywnie mnie zaskoczył! Ponadto bity na płytę wyprodukowali również tacy newcomerzy jak Rahki, Twiz the Beat Pro i Charli Brown, a ich produkcje również trzymają równy, wysoki poziom. No i na koniec największa perełka - dwa bity na albumie "Cats & Dogs" wyprodukował nie kto inny, jak legendarny DJ Premier! Można by długo zachwycać się kooperacją Evidence'a i Premiera, dlatego napiszę tylko tyle, że trzeba tego po prostu posłuchać! Najważniejsze jednak w kwestii produkcji muzycznej jest fakt, iż jest ona zwarta, harmonijna i przemyślana jako całość, co w przypadku albumu hip-hopowego ma przecież ogromne znaczenie.

W ramach podsumowania pragnę zakomunikować, że długo nie słyszałem tak atrakcyjnej całościowo płyty z rapem. Fanem Dilated Peoples jestem od małego (zacząłem ich słuchać w gimnazjum), co w pewnym stopniu może rzutować na moje podejście, jednak uważam, że każdy miłośnik dobrego hip-hopu powinien być z przesłuchania opisywanej płyty zadowolony. Gwarantuje ona bowiem godzinę dobrej muzyki.


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 130 MB]: http://dfiles.eu/files/ue2662d0m

 
Picture
Przytłoczony obowiązkami nie znalazłem jakoś czasu na napisanie nowego posta na blogu, jednak z okazji nieco luźniejszego dnia postanowiłem zacząć nadrabiać zaległości. Dziś przenosimy się ponownie do Detroit, a konkretniej zajmiemy się czwartym albumem (drugim oficjalnym) siedmioosobowego kolektywu hip-hopowego Athletic Mic League. Wspomniany album nosi tytuł "Jungle Gym Jungle" i został wydany w 2004 r. nakładem niezależnej wytwórni Lab Technicians Productions.

W składzie zespołu Athletic Mic League odnajdziemy takie postaci jak: 14KT, Buff1, Grand Cee, Vital, Texture, Sunny Star i DJ Haircut. Prawdopodobnie większości z Was wymienione ksywki mówią tyle co mi, a więc niewiele... Nic dziwnego, gdyż AML to typowo undergroundowa inicjatywa muzyczna, w związku z czym można się było takiego stanu rzeczy spodziewać... Dlatego też przejdę od razu do rzeczy.

Najważniejszą cechą, jaka wyróżnia recenzowany album spośród ogromu podobnych wydawnictw, jest produkcja muzyczna. Trochę czasu co prawda potrzebowałem, aby się do niej przekonać, jednak w końcu stwierdziłem, że jest ona rewelacyjna! Bity, pod które nawijają swoje zwrotki raperzy należący do AML, charakteryzują się specyficznym brzmieniem, z którego słynie hip-hop z Detroit (trochę na ten temat było też w tym poście). Za ich produkcję zaś odpowiadają producenci, o których istnieniu wcześniej nie słyszałem bądź nie pamiętam, abym zetknął się z ich twórczością - możemy więc usłyszeć na niniejszej płycie bity autorstwa takich artystów jak: CliffNotes, D. Techtive, Iambeenie, The Lab Techs & V-Tech oraz Forekast. Co najważniejsze w kwestii produkcji muzycznej - jest ona bardzo kreatywna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a na przestrzeni ok. 75 minut trwania albumu i wszystkich spośród jego 18 kawałków nie ma ani jednego momentu, który nie przypadłby mi do gustu (nawet skity są okraszone interesującym muzycznym tłem). Innymi słowy, warto sprawdzić tę płytę tylko ze względu na bity - gwarantuję, że każdy słuchacz, który lubi nieco bardziej innowacyjny hip-hop, powinien czuć się nimi usatysfakcjonowany.

Odnośnie sfery wokalnej mam trochę bardziej mieszane uczucia. Żaden z raperów należących do AML nie wyróżnia się bowiem szczególnymi umiejętnościami. Powiem więcej - wspomniani raperzy pod względem posiadanych umiejętności są do bólu przeciętni, niemniej jednak biorąc pod uwagę ich mnogość i różnorodność, materiał przez nich zaproponowany wydaje się całkiem interesujący. No właśnie, wydaje się, albowiem tak naprawdę to produkcja muzyczna nadrabia braki w sferze wokalnej. Nie zrozumcie mnie źle, zwrotki są miejscami nawet bardzo dobre, a ogółem w najgorszym wypadku przyzwoite, jednak do przełomu pozostało jeszcze przebyć wszystkim z występujących tu MC's daleką drogę. Co do przesłania wygłaszanego przez członków Athletic Mic League, spotkamy się tu raczej ze spokojnym przekazem. Teksty w przeważającej części opowiadają o problemach i rozterkach emocjonalnych przeciętnych młodych ludzi, zamieszkujących w nieco podupadłym mieście przemysłowym, jakim jest Detroit. Trochę jest tu także zadziornego braggadoccio, jednak na próżno doszukiwać się na niniejszym albumie mnogiej ilości niecenzuralnych słów czy też dwuznacznych moralnie postaw, jakich niestety pełno we współczesnym rapie. Tak więc podsumowując sferę wokalno-merytoryczną, moja ocena tejże, mimo pewnych braków wymienionych przeze mnie wcześniej, jest jednoznacznie pozytywna.

Wszystkich miłośników oryginalnego w formie hip-hopu z lekko alternatywnym zacięciem zachęcam do zapoznania się ze zrecenzowanym materiałem. Nie będzie to słuchowisko przewidywalne i łatwe, jak wszystko, co modne obecnie w mainstreamowym rapie z USA, lecz kiedy wsłuchacie się w szczegóły i szczególiki naprawdę interesujących bitów oraz posłuchacie, o czym członkowie AML chcą Wam opowiedzieć, będziecie dziękować mi za zaprezentowanie Wam tego ciekawego wydawnictwa :)


Link do pliku torrent, umożliwiającego pobranie albumu za pośrednictwem programu-klienta torrrent [320 kbps, 172 MB]: http://torrage.com/torrent/38FA8C4CEF7DEC998A7C597E834573D625416A74.torrent