Picture
Głośno krzyczące dziewczyny dziwnym trafem zawsze odpowiadały moim gustom... Mam na myśli oczywiście dziewczyny krzyczące w muzyce, gdyż tylko ten rodzaj agresywnej artykulacji głosowej w przypadku kobiety mi się podoba. W myśl powyższego dziś zajmiemy się debiutanckim albumem kanadyjskiej grupy metalcore'owej The Agonist, który to album nosi tytuł "Once Only Imagined" i został wydany nakładem wytwórni Century Media (specjalną edycję w Japonii wydała natomiast Spiritual Beast).

Największym atutem wspomnianej grupy jest osoba wokalistki, która zwie się Alissa White-Gluz. Wszystkie samce heteroseksualnej orientacji bez wątpienia się ze mną zgodzą, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości w tym zakresie zamieszczam jej fotkę poniżej (znalezione w Google):

Co do umiejętności wokalnych pani, której zdjęcie znajduje się powyżej, wypada dodać, że również w tym zakresie jest dobrze, albowiem tak "przekonującego" oraz potężnego damskiego growlu dawno nie słyszałem. Aż się nie chce wierzyć, że tak ładna dziewczyna potrafi wykrzykiwać zwrotki z takim powerem - pod tym względem nie mogę jednak uniknąć skojarzenia z mimo wszystko nieco lepszą Candace Kucsulain, wokalistką Walls of Jericho. Trochę mniej podobają mi się lżejsze, śpiewane wokale w wykonaniu Alissy. Tym razem kojarzą mi się one z Evanescence, a to już na pewno nie działa na korzyść grupy The Agonist. W każdym razie w sferze wokalnej dużo się tu dzieje i mimo że czepiłem się śpiewanych wokali, to muszę oddać sprawiedliwość, że jako całość jestem z głosu wokalistki zespołu zadowolony. Ponadto w kilku kawałkach wokalnie udziela się również basista grupy, Chris Kells, który w satysfakcjonujący sposób wspiera swoją koleżankę.

Ktoś kiedyś powiedział, że jak słyszałeś jeden dobry album w stylu metalcore, to tak samo, jakbyś słyszał je wszystkie. Zupełnie się z tym nie zgadzam, gdyż wiele grup grających metalcore ma swój własny, rozpoznawalny styl, w związku z czym ciężko jest owe grupy posądzać o brak innowacyjności. W przypadku zespołu The Agonist mamy jednak do czynienia z typowymi patentami właściwymi opisywanemu gatunkowi. Poszczególne partie instrumentów zagrane są co najmniej poprawnie, jednak brakuje tu pewnego czynnika zaskoczenia i nieco większej dozy kreatywności. Żeby nie było - albumu słucha się fajnie od początku do końca, jednak ponad przeciętność wybija się tu jedynie uroda wokalistki. Co więcej, niniejszy album został nagrany bez udziału stałego perkusisty, aczkolwiek fakt ten nie wpłynął w żadnym stopniu na spójność materiału.

Miłośnicy "prawdziwego metalu" stwierdzą zapewne, że twórczość The Agonist to herezja lub w najlepszym wypadku pop music... Coś w tym może i jest na rzeczy, gdyż podobno Alissa White-Gluz brała udział w kanadyjskiej edycji "Idola" (nie potwierdziłem jednakże póki co tej plotki). Ciężko mi się do przytoczonego zarzutu ustosunkować, gdyż nie podzielam takiego hermetycznego punktu widzenia na muzykę. Zresztą ci, którzy zarzucają nielubianym przez siebie zespołom skomercjalizowanie się, sami często słuchają muzyki typowo komercyjnej, że wspomnę tylko o Metallice i Iron Maiden (oczywiście twórczości zespołu The Agonist nijak nie można porównać do wspomnianej Metalliki chociażby). Mnie akurat wrzeszczące laski na tle mocnej gitarowej muzyki do siebie przekonują...


Link do pliku torrent, umożliwiającego pobranie albumu za pośrednictwem programu-klienta torrrent [320 kbps, 101 MB]:
http://torrage.com/torrent/5F53D71B82DEF751A848459F879CABC2E42DC79B.torrent
 
Picture
Po niespodziewanie dłuższej przerwie dziś zajmiemy się jedną z najbardziej niedocenianych płyt w historii hip-hopu, nagraną przez jeden z najbardziej niedocenianych duetów wykonujących nadmieniony rodzaj muzyki. Osobiście uważam tę, jak i następną płytę wspomnianego duetu za klasyk na podobę "Illmatika" autorstwa Nasa i nie mogę pojąć, jak to się stało, że nie wpisała się ona do kanonu gatunku...

Dobra, zgodzę się - ktoś mógłby powiedzieć, że Pete Rock to przecież legendarny producent i DJ, który współpracował swego czasu z najważniejszymi nowojorskimi (i nie tylko) raperami. Niemniej jednak w przypadku jego aliansu z C.L. Smooth'em nie możemy mówić o sukcesie w ujęciu mainstreamowym... A szkoda, bo być może brzmienie współczesnych hitowych albumów z amerykańskim rapem byłoby bliższe memu sercu. W każdym razie jeśli jesteś fanem nowojorskiego hip-hopu, bądź też hip-hopu jako całości w ogóle, na pewno znasz tę płytę. Inaczej zastanów się poważnie, czy naprawdę możesz uważać się za fana gatunku...

Zacznijmy jednakże po kolei. Pete Rock (Peter Phillips) i C.L. Smooth (Corey Penn) pochodzą z Mount Vernon, miasteczka znajdującego się na przedmieściach Nowego Jorku. Ich muzyka jest odzwierciedleniem wszystkiego, co najlepsze w rapie ze Wschodniego Wybrzeża USA. Nie wiem, czy to nie zbyt odważna teza, ale według mnie niniejszy duet zapoczątkował podgatunek tzw. rapu filozoficznego, który w sferze merytorycznej dotyczył historii z życia zwykłego człowieka. Próżno tu szukać gangsterskiej megalomanii czy przesadnej pewności siebie; miłośnicy przekleństw, szyderstw i szeroko pojętej przemocy również poczują się zawiedzeni. Natomiast każdy miłośnik dobrego hip-hopu, posiadający otwarty umysł i lubujący się w jazzowo-soulowych samplach, powinien być zachwycony. "Mecca and the Soul Brother" jest zaś pierwszym wydawnictwem długogrającym duetu Pete Rock & C.L. Smooth, wypuszczonym na światło dzienne przez wytwórnię Elektra.

Produkcja muzyczna na niniejszej płycie, za którą w całości odpowiedzialny jest oczywiście Pete Rock, opiera się na mocnych uderzeniach perkusji i melodyjnych samplach, spośród których pierwszy prym na producenckim warsztacie wiodą amerykańskie nagrania jazzowe z lat 60 i 70 XX w. Piękno bitów Pete'a Rocka jest dla mnie tak głębokie, że bez wahania umieszczam go na liście top 5 najlepszych bitmejkerów wszech czasów. Klimatycznie wspomniane bity są bowiem po prostu przesiąknięte Nowym Jorkiem, a na dodatek każdy z podkładów wykorzystanych na niniejszym albumie jest przynajmniej bardzo dobry (większość kopie tyłek w sposób ponadprzeciętny). Należy ponadto zaznaczyć, że Piotr Skała (z ang. Pete Rock) jest także DJ-em, całkiem utalentowanym zresztą. Jego skrecze i cuty uzupełniają produkcję muzyczną w sposób optymalny, dzięki czemu pod względem muzycznym otrzymujemy hip-hopowe dzieło kompletne. Co więcej, Pete Rock ma na niniejszej płycie również swój solowy kawałek jako raper - możemy usłyszeć jego wokal w piosence "Soul Brother #1".

Ciężko mówić o dobrym albumie z rapem, kiedy jego mocną stroną są wyłącznie bity. Na szczęście w przypadku "Mecca and the Soul Brother" sfera wokalno-merytoryczna jest niemniej atrakcyjna od produkcji muzycznej. C.L. Smooth nigdy nie zyskał należnego mu szacunku, mimo że raperem jest w mojej ocenie wyśmienitym. Posiada on ciekawe poczucie humoru, potrafi zaskoczyć oryginalną pointą, a pod względem warsztatowym niczego nie można mu zarzucić. Jego spokojny głos idealnie komponuje się z bitami Pete'a Rocka, natomiast sama technika rymowania także jest w jego przypadku niezwykle bogata i pełna rozmaitych smaczków, które tylko potęgują pozytywne wrażenie. To naprawdę wielka szkoda dla wszystkich słuchaczy hip-hopu, że C.L. Smooth - nie wiedzieć czemu - nie został uznany za jednego z najlepszych raperów pierwszej połowy lat 90. zeszłego wieku, w związku z czym obecnie wiedzą o jego istnieniu tylko najwięksi zajawkowicze... Warto dodać, że na płycie gościnne w dosłownie kilku kawałkach występują również inni raperzy, z czego najciekawszym występem jest udział rapera Grand Puba z grupy Brand Nubian.

Jako całość "Mecca and the Soul Brother" jest albumem niezwykle spójnym - zarówno muzycznie, jak i tematycznie. Szesnaście potężnych kawałków, pośród których nie ma słabych momentów, za to pełno jest nowojorskiego klimatu i interesującego przekazu. Każdy miłośnik rapu powinien, a właściwie musi znać ten album, zaś moje pozytywne zdanie na jego temat potwierdziła w 2008 r. redakcja portalu internetowego About.com, uznając niniejsze wydawnictwo za jeden ze 100 najlepszych płyt hip-hopowych. Krytycy bowiem zawsze byli duetowi Pete Rock & C.L. Smooth jak gdyby przychylniejsi od słuchaczy. Zupełnie nie potrafię tego zrozumieć...


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 168MB]: http://dfiles.eu/files/1ik2346p6



 
Picture
Dziś zamiast recenzji krótko i zwięźle o nowym klipie chłopaków działających w grudziądzkim podziemiu hip-hopowym. Grudziądz to miasto, w którym mieszkam, więc trochę lokalnego patriotyzmu nie zaszkodzi. Zwłaszcza że poziom jest według mnie na tyle wysoki, że miłośnicy dobrego rapu powinni się przynajmniej zainteresować.

Grupę BAZA tworzy dwóch Tomków: Blok (MC i producent) oraz Tolas (MC). Na swoim koncie mają już dwa nielegale, pracują nad trzecim, a ponadto mogą pochwalić się licznymi gościnnymi występami w kawałkach zaprzyjaźnionych wykonawców hip-hopowych z wielu rozmaitych regionów Polski.

Najnowszy klip został nagrany do kawałka "Kokoro Gym", który traktuje o automotywacji i chęci do pracy nad samym sobą, by ostatecznie osiągnąć mistrzostwo w swojej dziedzinie. Za produkcję muzyczną odpowiada Blok, a ponadto w utworze można usłyszeć także skrecze grudziądzkiego DJ-a Fantoma.

Jako że jestem samozwańczym ekspertem od muzyki, ocenę zamieszczonego poniżej teledysku pozostawiam Wam, Od siebie na zakończenie pragnę dodać, że na pewno w przyszłości pojawi się na moim blogu jeszcze wiele informacji na temat grudziądzkiego rapu, gdyż moim zdaniem na tle podziemnej Polski reprezentuje on naprawdę godny uwagi poziom.

 
Picture
Niniejszy album przesłuchałem prawie że od razu po premierze i nie zrobił wówczas na mnie wielkiego wrażenia. Plusem mogłoby być już to, że nie zrobił na mnie złego wrażenia, jednak nie czułem specjalnej potrzeby, aby do niego powracać. Ostatnio natomiast pokusiłem się ponownie zapuścić sobie trzecią z kolei i przedostatnią w ogóle płytę młodszego brata RZA (jakby ktoś nie wiedział - jednego z najważniejszych członków oraz założycieli legendarnego Wu-Tang Clanu), który nazywa się Terrance Hamlin, a występuje pod pseudonimem 9th Prince.

"Revenge of the 9th Prince" jest typowo undergroundowym i niezależnym wydawnictwem. 9th Prince, mimo że nie jest wcale fatalnym raperem (a miejscami nawet potrafi zaciekawić słuchacza), nie zyskał jednakże rozgłosu w świecie mainstreamowego hip-hopu. Nawet pokrewieństwo z RZA w tej kwestii nie było pomocne. Słuchając tekstów 9th Prince'a można odnieść jednak wrażenie, że taki stan rzeczy wcale mu nie przeszkadza. I dobrze, bo w undergroundowej konwencji jego mimo wszystko niezbyt charakterystyczne flow musi sprawdzać się o wiele lepiej.

Odnośnie stylu głównego bohatera niniejszej płyty mam dwa główne zastrzeżenia. Pierwszym z nich jest niezaprzeczalny fakt, że pod względem merytorycznym takich raperów jak on jest mnóstwo i właściwie niczym w swym przekazie się oni od siebie nie różnią. A wspomniany przekaz jest raczej hardcore'owy, natomiast sam 9th Prince bardzo dobrze wpasowuje się w rolę typowego ulicznego rapera ze Wschodniego Wybrzeża USA. Nie da się także pominąć oczywistych odniesień do nieco abstrakcyjnego stylu, właściwego raperom powiązanym z Wu-Tang Clan. Tak więc, jeśli chcecie poczuć się zaskoczeni warstwą liryczną niniejszego albumu, poszukajcie raczej undergroundowego hip-hopu dla siebie gdzie indziej.

Drugim z zastrzeżeń, o których wspominałem powyżej, jest flow... Żebyście nie zrozumieli mnie źle - 9th Prince'a na bicie słucha się całkiem przyjemnie, jednakże raz na jakiś czas trafi się jakieś niedociągnięcie w postaci błędnej artykulacji bądź wypadnięcia z rytmu. Na pewno w części były to zabiegi zamierzone przez samego wykonawcę, niemniej jednak jakoś specjalnie tego typu pomysły do mnie nie trafiają. W każdym razie wzmiankowane wcześniej niedociągnięcia nie wpływają zbyt negatywnie na moją ocenę flow 9th Prince'a, a sam jego styl, choć do bólu przeciętny, całkiem przyjemnie komponuje się z energicznymi bitami, które w większości znajdują się na niniejszej płycie.

No właśnie, przejdźmy teraz do produkcji muzycznej, która jest chyba najmocniejszą stroną albumu. Za prawie wszystkie bity, jakie znajdują się na płycie (z wyjątkiem jednego, produkcji niejakiego Monstera), odpowiada producent ukrywający się pod nic mi nie mówiącym pseudonimem BP. Jest to dla mnie postać właściwie zupełnie obca (nie słyszałem jego bitów po prostu nigdzie indziej), a szkoda, bo na tej płycie produkcja muzyczna jest naprawdę bardzo dobra! BP operuje wieloma melodyjnymi samplami, które w połączeniu z mocnymi pętlami perkusyjnymi i umiarkowanie zarysowaną linią basu tworzą naprawdę interesującą całość. Na pewno nie można nazwać bitów wykorzystanych na niniejszym albumie przez 9th Prince'a za przełom, jednak trzeba oddać im jedno - że naprawdę fajnie się ich słucha. Niekojarzony przeze mnie producent o pseudonimie Monster także zrobił dobrą robotę w przypadku bitu swojego autorstwa, jednak jego produkcja nie zapadła mi w pamięć w takim stopniu, jak ma to miejsce w przypadku BP.

9th Prince zaprosił do występu na swojej płycie również kilku gości. Ich dobór raczej nie zaskakuje - są to bowiem w dużej mierze undergroundowi raperzy związani z Wu-Tang Clanem. Możemy w związku z tym usłyszeć na niniejszym albumie również takich MC's jak Killah Priest (definitywnie najlepszy z gościnnych występów, który bez wątpienia przyćmił głównego wykonawcę), Shyheim czy też nadmieniony wcześniej brat 9th Prince'a, RZA. Należy także wspomnieć o całkiem fajnej gościnnej zwrotce w wykonaniu rapera kalifornijskiego Planet Asia, pozostałe featuringi zaś nieszczególnie utkwiły mi w pamięci. Ponadto na płycie znajdują się dwa tak zwane przeze mnie "przerywniki" (podpisane tu jako "interlude", ale równie dobrze mogło być "skit" etc.) - w mojej ocenie nie wnoszą one nic do całości, ale jako że łącznie trwają niewiele ponad minutę, ich obecność ani nie przeszkadza w słuchaniu, ani nie daje się specjalnie odczuć.

Recenzja była długa, więc podsumowanie postaram się wykonać zwięźle. A więc, nie lubisz typowego nowojorskiego ulicznego hip-hopu z podziemia? Ta płyta nie jest dla ciebie. W przeciwnym wypadku natomiast, o ile nie spodziewasz się nowatorstwa i oryginalności, według mnie warto dać jej szansę.


Link do albumu w mp3 [320kbps, 115 MB]: http://novafile.com/u3fz6mt9euyt

 
Picture
Na samym początku muszę zaznaczyć, że mam spory problem z tym albumem... Po pierwsze dlatego, że w różnych rejonach świata ukazało się naprawdę mnóstwo jego rozmaitych wersji, różniących się od siebie oprawą graficzną oraz, w mniejszym stopniu, także repertuarem. Po drugie - mimo że poszczególne kawałki naprawdę "mają moc", brakuje im producenckiego szlifu. Albo inaczej - są one w mojej ocenie jakby nieco "przeprodukowane", tak aby na siłę nadać albumowi industrialnego brzmienia. Brzmienia, które pod względem aranżacji mogło zostać dopracowane lepiej... Ale jako że to debiutancka płyta zespołu, wyprodukowana na dodatek wyłącznie przez jego członków, jestem w stanie przejść nad wspomnianymi przywarami do porządku dziennego...

Album otwiera bardzo mocny numer, zatytułowany "Pig Society". Tytuł wymowny, a poza tym doskonale oddaje niepoprawne i antysystemowe usposobienie członków zespołu. A co tu dużo ukrywać - zwariowani metalowcy z Dope szczerze nienawidzą Ameryki z jej próżnym mentalnie i komercyjnym do bólu stylem życia. Da się to odczuć w wielu piosenkach, w tym dość ciekawej interpretacji kultowego kawałka hip-hopowej formacji N.W.A., "Fuck tha Police".

Pod względem tekstowym Edsel Dope, czyli wokalista i tekściarz, a zarazem lider grupy, którego specyficzne nazwisko dało notabene nazwę całemu zespołowi, jest raczej przeciętnym autorem. Swoją nienawiść potrafi wyrazić na dość wiele sposobów, jednak geniuszem w pisaniu niepoprawnych politycznie piosenek bym go nie nazwał. Pod względem wokalnym również nie zaskakuje oryginalnością - w industrialnym metalu wielu śpiewało już podobnie, niemniej jednak jego wykonanie jest przynajmniej poprawne. Aczkolwiek po którymś już kolejnym przesłuchaniu wokal Edsela Dope'a może wydawać się nieco monotonnym.

W sferze muzycznej możemy spodziewać się dość interesującego brzmienia, które najzwięźlej można by określić mianem alternatywnego metalu industrialnego. Jak pisałem na początku, wspomniane brzmienie cierpi nieco z powodu mankamentów produkcyjnych, niemniej jednak tragedii tu nie ma i jeśli przyzwyczaimy się do "miękkiego" brzmienia perkusji (miejscami trąci tanim automatem z lat 80., co bodajże mi najbardziej w przypadku aranżacji przeszkadzało) oraz zbyt przenikliwego basu, stwierdzimy, że "Felons and Revolutionaries" jest całkiem w porządku wydawnictwem. Dość często na niniejszym albumie, co w przypadku grupy grającej industrial metal nie powinno dziwić, można usłyszeć elektroniczne i samplowane wstawki, co dodatkowo nadaje całości oryginalnego charakteru.

Jednoznaczna ocena albumu "Felons and Revolutionaries" grupy Dope jest dla mnie nieco kłopotliwa... Niby wszystko jest tu (prawie) jak należy...  Aczkolwek wydaje mi się, że ukazanie się tego wydawnictwa w takim kształcie wynikło niejako z przypadku. Dlaczego? Kupisz sobie tę płytę w sklepie A i masz 12 piosenek, kupisz tę samą płytę w sklepie B i masz 13 piosenek, zaś kupując jeszcze raz tę samą płytę w sklepie C możesz mieć nawet 14 piosenek! Albo masz na okładce płyty napisane jak byk, że na tracku trzecim znajduje się kawałek pt. "Everything Sucks", podczas gdy w rzeczywistości jest to remix tego utworu w wykonaniu Andy'ego Wallace'a. Nie wiadomo po prostu, czy kupujesz edycję z wersją oryginalną, czy z remiksem! A wszystkie wydania albumu zostały zrealizowane przez Epic Records, więc za taki stan rzeczy odpowiadają producenci wykonawczy wspomnianej wytwórni i ciężko winić tu za zamieszanie członków zespołu... Swoją drogą polecam 14-kawałkową edycję niniejszej płyty, albowiem zamykający ją utwór pt. "You Spin Me 'Round (Like a Record) jest niezwykle łatwo wpadającym w ucho przebojem. Tak, wspomniany utwór to cover grupy Dead or Alive, jednak interpretacja "bazowego" kawałka w wersji zespołu Dope jest naprawdę godna uwagi.

Na koniec kilka ciekawostek związanych z niniejszym albumem, a raczej wchodzącą w jego skład piosenką pt. "Debonaire". Wspomniany utwór wykorzystano w soundtracku do filmu "Szybcy i wściekli" ("The Fast and the Furious") - można go usłyszeć w scenie uderzenia oddziału SWAT. Ponadto "Debonaire" był także kawałkiem lecącym w intro gry video o wrestlingu wydanej przez firmę Acclaim, która to gra nosiła nazwę ECW Anarchy Rulz. No i w końcu opisywaną piosenkę obdarzył szczególnym upodobaniem amerykański wrestler Rhino, życząc sobie, by to właśnie ten utwór był puszczany każdorazowo, kiedy wchodzi on na ring.


Podaję linka do albumu w mp3: http://narod.ru/disk/8830697000/1999%20-%20Felons%20And%20Revolutionaries.rar.html
Strona hostingowa jest po rosyjsku, dlatego polecam skorzystać z Google Translatora lub czegoś podobnego. Najlepsza jakość w sieci - 320kbps - oraz najbardziej rozbudowana, 14-kawałkowa wersja albumu.

 
Picture
Być może są to póki co słowa na wyrost, ale po przesłuchaniu tego albumu ciśnie mi się na usta taki pełen patosu tekst, że oto rodzi się legenda! Po śmierci kultowego producenta z Detroit, Jamesa Yanceya aka J Dilla aka Jay Dee (1974-2006), wielu młodych bitmejkerów za główny cel swej działalności postawiło sobie naśladować styl mistrza. Dodajmy, że był to styl pełen elementów pozornie wzajemnie się wykluczających, jak np. ciepłych soulowych sampli wymieszanych z brudem analogowej bitmaszyny, miksowania samplowanych dialogów z filmów pod gościnny wokal rapera i tym podobnych zabiegów. Nic więc dziwnego, że większość wysiłków naśladowania J Dilli należałoby zakwalifikować do kategorii "nieudolne naśladownictwo" (choć nie zawsze owo "nieudolne" było beznadziejne - vide Black Milk, to jednak każdy powinien znać swoje miejsce w szeregu). Podobne zdanie miałem na temat dwóch pierwszych beat-tape'ów produkcji Waajeeda, notabene dobrego znajomego przytaczanego już w tym tekście dwukrotnie genialnego producenta, a także chyba najlepszego z kontynuatorów jego stylu (poza nadmienionym Black Milkiem oczywiście). Dlatego też gdy do ręki wpadł mi już oficjalny longplay pt. "The War" nie spodziewałem się przeżyć specjalnego zaskoczenia, wystawiając mu zaocznie w myślach mocną tróję, chyba tylko za to, że ten styl mi się podoba. Jakież było moje zaskoczenie chwilę potem..., ale wszystko po kolei.

"The War LP", jak już ostatnie dwie literki tytułu mogą sugerować, jest wydawnictwem winylowym. Jednakże w obecnej dobie cyfryzacji i znikomej popularności czarnych płyt, nakładem Fat City w UK lub Octave w Japonii ukazała się edycja CD niniejszego wydawnictwa. Recenzja, którą czytacie, dotyczy właśnie wydania CD, które zostało wzbogacone o dodatkowy krążek, zawierający poszczególne utwory albumu zmiksowane w jednym tracku (naprawdę fajny dodatek, poznajemy dzięki niemu Waajeeda także jako turntablistę - ciekawy jestem, jak wyszłoby mu miksowanie nieswoich kompozycji, ale to już tylko moja złośliwa dygresja).

Wracając do mojego zaskoczenia chwilę po rozpoczęciu słuchania, muszę przyznać, że jakkolwiek to głupio (zwłaszcza dla fanów J Dilli) brzmi, ale odniosłem wrażenie, iż Waajeed w pewien sposób rozwinął styl swego mistrza. W dalszym ciągu pod względem techniki i kompozycji Dilla i Waajeed są do siebie podobni, ich produkcje mają zbliżony do siebie, pełen duszy klimat, a gościnny udział raperów w niektórych kawałkach jest zbędny - być może lepiej słuchałoby się ich nawet w wersji instrumentalnej. Cech wspólnych między brzmieniem jednego a drugiego producenta jest oczywiście więcej, jednak nie ma ani jednego momentu na płycie, podczas którego pomyślalbym, że Waajeed chce być dokładnie taki jak Jay Dee albo że chce być od niego lepszy. Po prostu nie ukrywa on swoich inspiracji, czerpiąc z nich to co najlepsze, oraz wzbogacając własnymi zajawkami, które miejscami sprawiają, iż brzmienie kawałków nabiera nieco bardziej klasycznie hip-hopowego nacechowania.

Jak to zwykle bywa z albumami instrumentalnymi, na których najważniejsza jest muzyka i produkcja muzyczna, gościnne występy pojawiających się na nich artystów często pozostawiają wiele do życzenia. Pozytywnie stwierdzam, iż z "The War LP" nie ma takiego problemu. Większość tracków w ogóle pozbawionych jest wokalu, co pozwala skupić się na niezwykle bogatych bitach głównego bohatera, a tam gdzie wokale się pojawiają, są one na dobrym lub bardzo dobrym poziomie (pozwolę sobie wymienić tylko doskonałe trzy numery z gościnnym śpiewem Tiombe Lockhart - zapoznam się z jej twórczością wkrótce bliżej - oraz trzy piosenki z udziałem raperki Invincible, po której nie spodziewałem się takich "niemalże-invincible" umiejętności). Poza tym Waajeed dość udanie zinterpretował trzy z bitów swojego mistrza, które wplecione w środek albumu sprawiają wrażenie, jakby J Dilla dosłownie odżył pod postacią swojego kolegi.

Pisząc niniejszą recenzję, specjalnie nie wymieniłem z tytułu żadnego kawałka z płyty. Album tworzy bowiem jedną, harmonijną i zamkniętą całość (zwłaszcza w wersji "mixed"), przez którą każdy miłośnik tzw. Detroit Soulu niejednokrotnie po pierwszym przesłuchaniu spróbuje z pewnością przebrnąć. I z pewnością poświęconego na to czasu nie nazwie straconym.


Link do albumu w mp3 (wersja "unmixed"): http://uploading.com/files/5394b685/Waajeed%2BPresents%2B-%2BThe%2BWar%2BLP%2B%2528www.respecta.net%2529.rar
[VBR, 74MB]
hasło: www.respecta.net