Picture
Według mitologii egipskiej Ozyrys był bogiem śmierci i odrodzenia, a także pełnił rolę "przewodniczącego egipskiego sądu ostatecznego". Narodzeni z Ozyrysa powinni więc znamionować się nieprzeciętną mocą i talentem... I tak właśnie jest w przypadku amerykańskiej grupy metalcore/deathcore o nazwie Born of Osiris, która to grupa pochodzi z Chicago, a EP-ka "The New Reign" jest jej debiutanckim oficjalnym wydawnictwem.

Wiem, że nie należy oceniać ludzi po pozorach, ale jakbyśmy spojrzeli na członków zespołu Born of Osiris w okresie nagrywania recenzowanego materiału, moglibyśmy pomyśleć, że mamy do czynienia z grupą grającą smęty w stylu indie rock czy coś temu wynalazkowi podobnego. Jak to w życiu często bywa - pozory mylą, a więc chłopaczki w kraciastych koszulach i rurkowatych spodniach tym razem mają do zaprezentowania nam potężny kawałek ciężkiej gitarowej muzyki, oscylującej na pograniczu gatunków znanych jako metalcore i deathcore. Jest więc głośno, a do tego dużo krzyku oraz - uwaga! - nieco industrialowych wstawek.

"The New Reign" to EP-ka wydana przez Sumerian Records, która składa się z ośmiu raczej krótkich kawałków (całość trwa niewiele ponad 20 minut). Z jednej strony długość, a raczej krótkość materiału może wpływać na jego pozytywny odbiór - nie zdążymy się nim znudzić, zanim przeleci do końca. Z drugiej strony miłośnicy ciężkiej muzyki, przyzwyczajeni do długotrwałego młócenia, mogą czuć pewien niedosyt. Niedosyt wynikający z faktu, że muzycy grupy Born of Osiris dysponują dość ciekawą i w pewnym sensie również oryginalną techniką gry. W połączeniu z dość surową produkcją muzyczną Michaela Keene'a (wyjątkiem są nieco przesłodzone miejscami klawisze, które bądź co bądź wprowadzają tu dużo świeżości) daje to - dosłownie i w przenośni - niezwykle mocne połączenie.

W kwestii wokalnej urozmaiceń jest już nieco mniej... Nie chciałbym zostać źle zrozumianym - Ronnie Canizaro, główny wokalista grupy, dysponuje potężnym głosem i umie nieźle krzyknąć, choć nie wyróżnia się pod względem swych umiejętności niczym szczególnym. Na pewno nie można zaliczyć go do słabych punktów zespołu, ale po interesującej i zróżnicowanej ścieżce muzycznej oczekiwalibyśmy czegoś na dłużej zapadającego w pamięć.

Warto zaznaczyć, że po wydaniu niniejszej EP-ki zespół opuścił Matt Pantelis (przeszedł do zaprzyjaźnionej grupy Veil of Maya). Nie przeszkodziło to jednak zespołowi Born of Osiris kontynuować działalności z uznaniem słuchaczy, albowiem kolejne wydawnictwa wspomnianego zespołu zostały przez słuchaczy równie dobrze przyjęte, co obecnie recenzowana EP-ka.


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 49 MB]: http://dfiles.eu/files/v52l8knl8

 
Picture
Niezależny hip-hop przybiera najróżniejsze formy. Znamienną cechą tego gatunku muzyki jest fakt, że większość ze wspomnianych jej form do mnie trafia w sposób nienaganny. W związku z tym chciałbym przedstawić Wam dziś dwupłytowy album undergroundowego artysty hip-hopowego z Tucson w stanie Arizona. Skupmy się więc na "Defined Controversy", materiale opracowanym przez rapera posługującego się pseudonimem The Raskal, który to materiał został wydany nakładem niezależnej wytwórni Rufflife Recordz.

Kim właściwie jest tajemniczy The Raskal? Jako że nie ujawnia on swego prawdziwego nazwiska ani pozostałych danych na temat swojej osoby, wiadomo tylko tyle, że jest białym mężczyzną w wieku ok. 30 lat. I z miłą chęcią wytłumaczy każdemu, dlaczego lepiej nie wchodzić mu w drogę i dlaczego to właśnie on powinien być uważany za pioniera rapu w Arizonie... Z tym pionieryzmem to może nieco przesadziłem, jednak po przesłuchaniu recenzowanego albumu stwierdzam, że gość ma pojęcie na temat tego, czym się zajmuje. Ale po kolei...

Jako raper The Raskal znamionuje się dość agresywnym flow, które pod względem oryginalności wyróżnia się niespecjalnie, ale z drugiej strony nie można go skojarzyć z żadnym mainstreamowym raperem. Paradoks? Jest tu ich w przypadku Raskala więcej, gdyż praktycznie nie ma on jako tekściarz żadnych ograniczeń tematycznych. Ok, to niezależny bragga rap z gangsterskimi naleciałościami, więc dywagacji na tematy filozoficzne bym raczej nie oczekiwał, za to na niniejszym albumie znajdują się kawałki zarówno na przemyślenia, jak i do klubu. Jednym słowem, dużo się dzieje, jednak The Raskal nie wyróżnia się zbytnio umiejętnościami ponad wielu innych undergroundowych raperów, a na dodatek w niemalże każdym z 36 kawałków posiłkuje się gościnnymi zwrotkami swoich ziomków z Arizony. Poza znajomkami głównego bohatera recenzowanego materiału, których ksywki nic mi nie mówią, możemy usłyszeć tu także starych wyjadaczy rapu z Zachodniego Wybrzeża USA, spośród których należy bezwarunkowo wymienić takie legendy jak MC Eiht, Chino XL, King T, Kokane, Spice 1, Prodeje czy też Knoc-Turn'al. Mnogość gościnnych występów, wykonywanych w poszczególnych kawałkach nierzadko przez tych samych "no name artystów", nadaje albumowi nieco mixtape'owego charakteru, jednak mi taka konwencja akurat w tym przypadku bardzo odpowiada, gdyż naprawdę nie można się tu pod względem merytoryczno-wokalnym nudzić.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie produkcja muzyczna albumu "Defined Controversy". Mówiąc szczerze, spodziewałem się raczej nieciekawego brzmienia bitów i sztampowych pomysłów producenckich. Tymczasem okazało się, że producenci, których pseudonimy zupełnie nic mi nie mówią, przygotowali Raskalowi naprawdę dopracowane podkłady, które co prawda nie zrewolucjonizują w żadnym stopniu hip-hopu, niemniej jednak doskonale wpisują się w West Coastowy klimat. Całości materiału słucha się niezwykle równo i mogę wymienić może 2 lub 3 bity, które nie do końca mi się podobają. Pozostała ilość jest na naprawdę przyzwoitym poziomie.

Jak już pisałem, na temat artysty ukrywającego się pod pseudonimem The Raskal oraz jego wytwórni Rufflife Recordz wiadomo mi niewiele... Wiem jednak, że ma on na swoim koncie kilka albumów (zaznaczam, że żadnego z nich, poza obecnie recenzowanym, nie słyszałem) i w Arizonie jest postacią, z którą należy się w środowisku hip-hopowym liczyć. Wydaje mi się, że po przesłuchaniu albumu "Defined Controversy" potrafię już zrozumieć dlaczego.


Link do albumu w mp3 [VBR@180 kbps, 183MB]: http://dfiles.eu/files/evuqj0xx6

 
Picture
Wczesnym niedzielnym popołudniem postanowiłem "przyfanzolić z grubej rury", a więc będzie dziś głośno, krzycząco i z powerem, którego niektórzy mogą nie ogarnąć... Przejdźmy zatem do recenzji debiutanckiego albumu w pełni niezależnej grupy deathcore'owej z Cincinnati w stanie Ohio. Oto Behead the Tyrant ze swoją płytą pt. "Defector".

Na temat samej grupy, poza miastem, z którego pochodzą jej członkowie, oraz nazwiskami samych członków (część z nich gra obecnie w metalcore'owej kapeli As Blood Runs Black), wiadomo mi niewiele. Wynika to z faktu, że Behead the Tyrant to zespół w pełni undergroundowy, któremu nie w smak kooperacja z wielkimi wytwórniami i vice versa. Recenzowany album to samodzielne wydawnictwo zespołu, którego to albumu w Polsce nabyć z pierwszej ręki się nie da. A szkoda, bo to jedna z najlepszych płyt z ciężką muzyką ostatnich lat, jakie miałem szczęście przesłuchać.

Najbardziej rozpoznawalną cechą albumu "Defector" jest wszechogarniająca agresja, wyrażona adekwatnie zarówno przez muzyków, jak i wokalistę grupy. To, co wyprawiają wspomniani muzycy, to prawdziwa muzyczna miazga! Praktycznie każda partia instrumentów zagrana jest bezbłędnie. Oryginalne patenty gitarowe zaskoczyły mnie niezwykle pozytywnie i nie dały chwili wytchnienia przez wszystkie 9 kawałków (na płycie znajdują się także 3 przerywniki, w trakcie których można złapać pół minuty oddechu :P). Technicznie partie gitar po prostu rozwalają na kawałki... Wielkie słowa uznania należą się także perkusiście, który dwoi się i troi, by swymi popisami wprawić w zdumienie nawet największych metalcore'owych wyjadaczy. Stawkę zamyka basista, który w tak ciężkim rodzaju muzyki zwykle ma niewiele do gadania. Ten z BtT i tak utrzymuje ponadprzeciętny poziom, a do tego wspiera wokalnie swego growlującego kolegę (o którym będzie mowa za moment), śpiewając lżejsze partie, jakich notabene jest na tym materiale mało.

Jeżeli chodzi o wokal, wypada stwierdzić, że idealnie komponuje się on ze sferą muzyczną. Wymieszanie agresywnego krzyku z death metalowym growlem i niewielką ilością lżejszych wokali tworzy wybuchową mieszankę, którą docenić będą mogli tylko prawdziwi fani ciężkiej muzyki. Fenomenalna ekspresja, różnicowanie artykulacji śpiewu oraz dające do myślenia teksty to moim zdaniem w wykonaniu wokalistów (głównego + wspomagającego basisty) połączenie ze wszech miar atrakcyjne. Na uwagę zasługuje również intrygująca produkcja muzyczna, która jak na undergroundowe wydawnictwo jest nie tyle na wysokim poziomie, co stanowi wzór, jak należy się zabierać za produkcję deathcore'owego albumu.

Podobno po wydaniu recenzowanego materiału grupa Behead the Tyrant zawiesiła działalność. Moim zdaniem to wielka szkoda, gdyż byłem ciekawy, jak zaprezentuje się wspomniany zespół na swych kolejnych wydawnictwach. Tak czy owak utwór "In Another Life" śmiało wpisuję do swego "soundtracku życia" jako bezbłędny przykład na to, jak należy grać agresywny metalcore/deathcore. I choć "true-metalowcy" powiedzą, że to muzyka dla lamusów, i tak będą musieli docenić techniczne aspekty zespołu Behead the Tyrant.


Album do pobrania w mp3 [320 kbps, 79 MB]: http://dfiles.eu/files/6yst4eu0v

 
Picture
Ponad tydzień przerwy to długo. Wiem o tym, dlatego zapowiadam teraz nieco większą "ofensywę" w dzieleniu się z Wami mymi ciekawymi odkryciami muzycznymi. Dziś skupimy się na niezależnym internetowym albumie duetu producenckiego o nazwie Cold Logistics. Wspomniany duet tworzą Chris Brassard i Teddy Roxpin, którzy pochodzą z miasta Providence w stanie Rhode Island, a muzyką, którą wykonują, jest ciepły, instrumentalny hip-hop.

"Northern Star" składa się z dwudziestu kawałków, które przenoszą słuchacza w podróż po niezliczonej ilości dźwięków, zapętlonych w rytm mocnych uderzeń perkusji oraz klasycznego i nowatorskiego zarazem podejścia do produkcji hip-hopowego beatu. Owo klasyczne podejście przejawia się w znanym z połowy lat 90. XX w. charakterystycznym ułożeniu perkusyjnej sekwencji, jak i samego doboru dźwięków perkusji. W instrumentalnym hip-hopie brzmienie bębnów jest moim zdaniem niezmiernie istotne (jak i w nieinstrumentalnym hip-hopie zresztą także), a Cold Legistics wiedzą, czego nieco dojrzalsi słuchacze tego typu muzyki oczekują. I chwała im za to, albowiem w połączeniu z polifonią pociętych sampli otrzymujemy muzykę z duszą, która nawet w zapętleniu i bez domieszki wokalu daje nam okazję do odprężenia się i przeżycia interesującej dźwiękowej przygody.

Jakiego rodzaju eksperymentów z samplami możemy spodziewać się po duecie z Rhode Island? Brzmieniowo dzieje się tu bardzo dużo - począwszy od klasycznych, jazzowo-soulowych zapożyczeń, przez wariację na temat twórczości Beatlesów, po elektroniczne i ambientowe wstawki. Wszystko zostało dopieszczone do granic możliwości i słucha się tego doskonale, a bogactwo pomysłów muzycznych grupy Cold Legistics nie pozwala słuchaczowi się nudzić. Owszem, po kilku przesłuchaniach można odnieść wrażenie monotonności materiału, dlatego polecam rozsądnie "korzystać" z jego zasobów :)

Na zakończenie dodam, że w zamykającym album kawałku pt. "Shelly" można usłyszeć wsamplowaną zwrotkę pochodzącą pierwotnie z piosenki "Passin' Me By" grupy Tha Pharcyde, co udowadnia poniekąd, że również w towarzystwie rapera bity produkcji Cold Legistics sprawdziłyby się nie najgorzej. Cały album dostępny jest do ściągnięcia leganie za darmo z sieci, m.in. pod linkiem podanym poniżej.


Album w mp3 [320 kbps, 136 MB]: http://novafile.com/dlycv94gpodp

 
Picture
Podejrzewam, że każdy słuchacz rapu z USA przynajmniej zna nazwę Dilated Peoples. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wspomniana grupa na przełomie wieków i początku XXI stulecia sporo namieszała na undergroundowej scenie Los Angeles, by następnie zdobyć uznanie miłośników dobrego hip-hopu z całego świata. Od 2006 r. DP nie wydali pod wspólnym szyldem żadnego albumu (ma się to podobno zmienić w tym roku), co nie znaczy bynajmniej, że Evidence, Rakaa i DJ Babu nie zajęli się swymi autorskimi projektami... Najbardziej aktywny z wymienionego tercetu w zakresie solowej działalności jest bodajże bohater niniejszej recenzji, a więc Evidence właśnie, którego album pt. "Cats & Dogs" jest drugim solowym wydawnictwem. Ukazał się nadmieniony album nakładem niezależnej wytwórni hip-hopowej z Minneapolis, Rhymesayers.

Evidence, czyli Michael Perretta, jest dość barwną i ciekawą postacią na scenie niezależnego rapu z Kalifornii. Podobnie jak to się ma w przypadku twórczości Dilated Peoples, na swych solowych albumach odwołuje się on do brzmienia i formy przekazu właściwych tradycyjnemu hip-hopowi. Co więcej, Evidence to nie tylko raper, ale również całkiem uzdolniony producent (regularnie, tj. co kilka lat, wydaje on instrumentalne minialbumy ze swymi bitami). Jego charakterystyczne, inspirująco powolne flow, a także liczne odwołania w tekstach do meteorologii (to nie pomyłka) zapewniają mu indywidualny i niemożliwy do podrobienia styl.

Ciężko jest mi wypowiedzieć się na temat sfery merytoryczno-tekstowej niniejszego albumu bez odniesienia się do poprzednich wydawnictw Evidence'a. Żeby nie przedłużać wywodu na ten temat, napiszę tylko tyle, że na przestrzeni lat liczonych od ukazania się debiutanckiego albumu Dilated Peoples do wydania swej ostatniej solowej płyty poczynił Evidence wielki postęp. Innymi słowy - z dość przeciętnego rapera posiadającego ciekawą technikę rymowania stał się on jednym z najbardziej rozpoznawalnych MC's nurtu niezależnego rapu. Na "Cats & Dogs" Evidence nie zawodzi w żadnym kawałku, choć również nie zaskakuje niczym odkrywczym. Jego nieco abstrakcyjne, a nieco bitewne teksty nie pozwalają co prawda słuchaczowi się nudzić i od początku do końca wiadomo, kto jest tu głównym bohaterem, jednak od wydania poprzedniej solowej płyty ("The Weatherman LP") nie pojawiło się tu za wiele innowacyjnych elementów. Jeśli znasz rap Evidence'a z poprzednich projektów, nie rozczarujesz się; jeśli po raz pierwszy zamierzasz go posłuchać, masz ku temu dzięki tej płycie doskonałą okazję.

Poza tytułowym bohaterem, na płycie "Cats & Dogs" pojawiają się gościnnie również inni raperzy. Dobór gości jest naprawdę ciekawy, a sami goście, co najważniejsze, wzbogacają swą obecnością materiał o naprawdę dobre zwrotki. Slug (z grupy Atmosphere) i Aesop Rock wymietli w moim ulubionym numerze z niniejszego albumu pt. "Late for the Sky", a z pozostałych gościnnych występów należy wymienić udział takich MC's jak Raekwon (Wu-Tang Clan), Termanology (1982), Lil Fame (M.O.P.) czy też Ras Kass.

Przejdźmy teraz do kolejnego elementu będącego mocną stroną niniejszego wydawnictwa, a więc do produkcji muzycznej. Jest ona w mojej ocenie spójniejsza, aniżeli miało to miejsce na poprzednim solowym albumie Evidence'a, a jej cechami charakterystycznymi są mocne uderzenia perkusji, cięte sample i nieco wolniejsze w moim odczuciu tempo. Evidence jako producent przygotował tylko jeden z bitów (do kawałka "I Don't Need Love"), posiłkując się w głównej mierze podkładami autorstwa (a jakże) The Alchemista, który rapuje także gościnnie w jednym z kawałków. The Alchemist zdążył już przyzwyczaić mnie do wysokiego poziomu i oryginalnego brzmienia swych bitów, zaś kolejny z obecnych na recenzowanej płycie producentów, Sid Roams, bardzo pozytywnie mnie zaskoczył! Ponadto bity na płytę wyprodukowali również tacy newcomerzy jak Rahki, Twiz the Beat Pro i Charli Brown, a ich produkcje również trzymają równy, wysoki poziom. No i na koniec największa perełka - dwa bity na albumie "Cats & Dogs" wyprodukował nie kto inny, jak legendarny DJ Premier! Można by długo zachwycać się kooperacją Evidence'a i Premiera, dlatego napiszę tylko tyle, że trzeba tego po prostu posłuchać! Najważniejsze jednak w kwestii produkcji muzycznej jest fakt, iż jest ona zwarta, harmonijna i przemyślana jako całość, co w przypadku albumu hip-hopowego ma przecież ogromne znaczenie.

W ramach podsumowania pragnę zakomunikować, że długo nie słyszałem tak atrakcyjnej całościowo płyty z rapem. Fanem Dilated Peoples jestem od małego (zacząłem ich słuchać w gimnazjum), co w pewnym stopniu może rzutować na moje podejście, jednak uważam, że każdy miłośnik dobrego hip-hopu powinien być z przesłuchania opisywanej płyty zadowolony. Gwarantuje ona bowiem godzinę dobrej muzyki.


Link do albumu w mp3 [320 kbps, 130 MB]: http://dfiles.eu/files/ue2662d0m